Image via Google Images |
Moja
codzienna playlista, ta, która towarzyszy mi w drodze do pracy, w tramwaju,
czasami podczas biegania, zamyka się w mniej więcej stu pozycjach. Chociaż nie.
„Mniej więcej sto” to liczba piosenek na moim telefonie. Te, których
rzeczywiście słucham to ok. 5-6 pozycji, zmieniających się co kilka dni, czasem
tygodni (od jakiegoś czasu jest to 8, co jest zaskakująco wysoką liczbą w tym
zestawieniu). Dlaczego tak jest? Bo żeby utwór, którego słucham sprawiał prawdziwą
przyjemność muszę się w nim naprawdę zakochać. Niekoniecznie od pierwszego
słyszenia (tutaj najważniejsza jest zasada „trzech słuchań” – jeśli po trzecim
razie ciągle nic, to już się nie polubimy). Dlaczego snuję tyle rozważań na
temat tak błahego tematu, jakim jest codzienna playlista? Bo w moim przypadku muzyka to jedna z absolutnie
największych przyjemności, a żeby codzienność cieszyła, trzeba o nie dbać.
U mnie
droga do znalezienia właściwych gatunków była bardzo długa, a ciągle nie dotarłam
do mety, chociaż muzyka nie wydaje się być dziedziną, gdzie meta jest pożądanym
stanem – będzie nim raczej permanentne
odkrywanie. Najlepszym przykładem na to
będzie stosowanie zwrotu „ulubiony zespół”. Jeszcze w szkole używany przeze
mnie raz po raz, w kilkudniowych odstępach odnoszący się do kompletnie różnych
formacji. Następnie zupełnie wyrzucony z mojego słownika. Ostatnimi czasy,
trochę naruszając swoją powściągliwość w stosowaniu tego nad wyraz radykalnego
określenia, zdecydowałam, że Alt-J , M83 i Florence + the Machine zasłużyły na
to miano. Jakie było kryterium? Nie było. Po prostu stwierdziłam, że w
przypadku, gdy znasz grupę od pewnego już czasu, a ona nie przestaje cię
zaskakiwać, wzbudzać emocji, a czasem poruszać to wiedz, że coś jest na rzeczy.
Jeśli chodzi o gatunki niezawodna pod tym względem jest też muzyka filmowa –
idealny kompromis między klasyką i muzyką popularną. Co bardzo mnie cieszy, od
jakiegoś czasu fantastyczne kompozycje powstają jako soundtracki nie tylko do
filmów, ale i do gier (moi absolutni faworyci w tej kategorii to duet Two Steps
from Hell).
Muzyka potrafi w
ciągu chwili kompletnie zmienić nastrój czy wywołać emocje - to nie to samo co
w przypadku filmu, bo tutaj nie utożsamiamy ich z losami bohaterów. W filmach
podkładana jest po to, żeby wskazać odbiorcy jak powinien się czuć oglądając dany
fragment. Jest masa scen, które widz mógłby prawdopodobnie zinterpretować
dwojako albo zupełnie opacznie, gdyby nie podkład, który dokładnie wskazuje na
jaki emocjonalny tor powinniśmy się kierować. Innym narzędziem jest nagłe
odcięcie odbiorcy od muzyki – martwa
cisza, dźwięk „ogłuszenia” czy raptowna zmiana utworu i mózg wariuje. W
„Szczękach” wystarczyły dwie naprzemiennie grane nuty, żeby stworzyć stan grozy
i napięcia. Myślicie, że to mało? Przypomnijcie sobie, że w scenie pod prysznicem z „Psychozy”
wystarczyła jedna.
W poście o luksusie jakiś czas temu pisałam, co dla mnie ukrywa się pod tym pojęciem. Mogę
z absolutnym przekonaniem dodać do tej listy parę minut ze słuchawkami na
uszach, skupiając na tym całą swoją uwagę – najlepszy sposób na oczyszczenie
głowy ze zbędnych myśli, idealny stan do wpadania na genialne pomysły. Nie od
dziś wiadomo, że muzyka służy nam za źródło energii, spokoju, inspiracji –
każdemu według potrzeb. Też spróbuj. Nie słuchaj czego popadnie, byleby tylko
coś zwalczało ciszę. Playlista powinna być zadbana – tylko wtedy będzie
naprawdę odpowiadać twojemu charakterowi i prawdziwym potrzebom ucha. Próbuj,
słuchaj, selekcjonuj. Wybieraj gatunki i pojedyncze utwory, które odpowiadają
twojemu gustowi, nie zamykaj się przy tym na nowości. Folder z muzyką powinien
być jak szafa – trzymaj tam tylko to, czego naprawdę potrzebujesz, to z czym ci
dobrze, czego często używasz i sukcesywnie uzupełniaj go o nowe niezbędniki. Utwórz
sobie w stu procentach spersonalizowaną playlistę, uwzględniając tylko swoje
preferencje i wyciśnij z niej ile się da.
No comments:
Post a Comment