Raz, czasem dwa razy w roku dopada mnie ochota
na filmowe maratony. Jestem wtedy przygwożdżona do łóżka i nieustannie myślę o
tym, co włączę w następnej kolejności. Zwykle dzieje się to kiedy stres opada i
następuje nagłe rozluźnienie, mam chwilę wolnego czasu, a odkładanie obowiązków
na bok nie budzi wyrzutów sumienia. No, może nie aż tak solidnych jak zazwyczaj.
Co ciekawe, często zbiega się to z sezonem oscarowym (a to niespodzianka!).
Taki był właśnie ostatni weekend – czysty relaks i rankingi na filmwebie.
Pobłażanie sobie w najczystszej postaci. Te dwa dni przypomniały mi o dawno
zapomnianym postanowieniu, którego tym razem mam zamiar trzymać się zdecydowanie dłużej – minimum jeden nowy film w tygodniu (lista ‘do obejrzenia’
wydłuża się). Zostawiam Was z opisami czterech produkcji, które obejrzałam w ciągu
ostatnich dni (w jednym przypadku – tygodni). Mamy sezon filmowy w pełni – może
znajdziecie coś dla siebie, na jeszcze chłodny wieczór.
„Nocturnal
Animals”
Przyznaję się, że nie widziałam jeszcze
„Samotnego mężczyzny”, nie wiedziałam zatem czego spodziewać się po Tomie
Fordzie w roli reżysera. Wiem, czego oczekiwać od jego kolekcji – wyszukania i
elegancji – ale filmy były dla mnie zagadką. Akcja ‘Nocturnal Animals’ toczy
się dwutorowo. Początkowo spotykamy zajmującą się sztuką Susan, która otrzymuje
manuskrypt powieści napisanej przez jej byłego męża i to właśnie fabuła
książki, w którą bohaterka się zagłębia, staje się drugą płaszczyzną filmu.
Muszę, naprawdę muszę zacząć od tego, że Amy
Adams jeszcze w żadnym filmie nie wyglądała tak pięknie. Wystylizowana w nieco
mrocznym, ascetycznym stylu glamour zwala z nóg. Estetyka odgrywa u Forda
zdecydowanie główną rolę. Film jest niesamowicie zgrabnie skonstruowany,
dopracowany do perfekcji i głęboko przemyślany. Żaden element nie wydaje się
być przypadkowy, a zdjęcia tworzą mroczną głębię dającą tło obu historiom.
Niesamowite jest to, że Ford potrafił stworzyć nie tylko estetycznie wyszukaną
ascezę, ale też doskonale obrzydliwy klimat, w jakim osadził akcję powieści.
Z każdą sceną zarysowuje się coraz wyraźniejsza analogia między dwoma
światami, a to jak życie bohatera powieści przekłada się na losy Susan (bądź
odwrotnie) staje się przygnębiające, szczególnie kiedy mamy świadomość, że
autor napisał książkę inspirując się jej życiem.
Początkowo bałam się, że cała ta produkcja
cechować się będzie przerostem formy nad treścią, jednak szczęśliwie, bardzo się
myliłam. Ciekawi zarówno historia, jak i to, jak reżyser przeplótł ze sobą
wiele otoczeń – klimat Los Angeles, Nowego Jorku i Teksasu, a także wątek
powieści. Film zdecydowanie jest wart zobaczenia, jednak trzeba liczyć się z
uczuciem przygnębienia pod koniec projekcji. Całość jest wykreowana pięknie,
dopracowana w każdym szczególe, ale ciężko odeprzeć wrażenie, że również wypełniona smutkiem.
„Dobrze
się kłamie w miłym towarzystwie”
Przywykłam do tego, że kiedy film oznaczony
jest jako komediodramat, oglądając, głównie się śmieję. Tu też się śmiałam, ale
tylko przez jakiś czas i nie tak głośno jak bym mogła. Mam wielką słabość do
europejskiego kina. Większość francuskich komedii to dla mnie ogromna uciecha,
a kiedy zobaczyłam zwiastun „Dobrze się kłamie…” pomyślałam, że niedługo mogę
tak myśleć również o tych włoskich. Akcja toczy się w mieszkaniu małżeństwa, do
którego na kolację przychodzą najbliżsi przyjaciele, znający się od dziecka,
darzący się zaufaniem. W trakcie
wieczoru postanawiają dzielić się wszystkim co zostanie przekazane przez ich
telefony – rozmowami, smsami, zdjęciami… Jak postanowili, tak robią, jednak
konsekwencje zabawy szybko mijają się z oczekiwaniami. Akcja zawija się i
plącze jak spaghetti, a całość jest nakręcona w stylu Woody’ego Allena. Chciałabym
się więcej pośmiać oglądając, jednak co europejskie kino, to europejskie kino –
obejrzałabym jeszcze raz.
„Przełęcz
ocalonych”
Mam słabość do Andrew Garfielda. Serio. Odkąd zobaczyłam
go w "Social Network", nawet nie chcę nic na to poradzić. A w „Przełęczy…”
zaciąga jeszcze południowym akcentem i prawie non stop się uśmiecha. Mimo że
kiedyś filmy wojenne wciągały mnie dużo bardziej niż teraz, a ten dodatkowo
jest dość anatomiczny, to nie żałuję ani minuty oglądania. Fabuła to oparta na faktach
historia Desmonda Dossa - żołnierza, który idąc na wojnę odmówił wzięcia
karabinu do ręki. To nie do końca mój klimat, jednak film ma w sobie coś
wciągającego. Idealny dla fanów filmów wojennych, historii opartych na faktach
i lekko patetycznych, trzymających w napięciu klimatów.
„Manchester
by the sea”
Będąc od wczoraj w filmowym ciągu, w pierwszej
wolnej chwili włączyłam dzisiaj Manchester by the Sea (po Oscarze dla Casseya
Afflecka wybór był dość prosty). Odczucia mam mieszane. Nie powiem, że czuję
się jakbym zmarnowała dwie godziny, ale nie przejdzie mi też przez gardło, że
było naprawdę warto. Film jest bardzo statyczny, fajerwerków tam nie
znajdziecie. Fabuła jest dość złożona, nie będąc przy tym skomplikowaną, jednak
nie znalazłam tam nic, dzięki czemu zapamiętałabym ten film na dłużej. Mamy
ładną klamrę – historia spokojnie się rozwija, dzięki retrospekcjom zyskujemy
drugą płaszczyznę, na której toczy się akcja, ale nagłych zwrotów akcji próżno szukać.
Niewątpliwą zaletą jest gra Casseya Afflecka, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że
jestem w stanie zrozumieć tego Oscara. Bardzo lubię kiedy oszczędnymi wyrazami
przekazuje się naprawdę wiele, a to dokładnie opisuje sposób, w jaki Affleck
zbudował postać.
Mam wrażenie, że "Manchester by the Sea" można
odebrać zupełnie inaczej niż ja, i że może budzić skrajne opinie, jednak dla
mnie to produkcja do obejrzenia raczej dla poszerzenia filmowych horyzontów
albo bycia na bieżąco z kinem. I tylko pod tym względem mogę ją polecić. No,
ewentualnie jeszcze ze względu na główną rolę męską.
Informacja dla mieszkańców Trójmiasta: odkryłam
niesamowite miejsce w Gdyni. Tuż obok kapitanatu, na drugim piętrze Muzeum
Emigracji działa Klub Filmowy, gdzie codziennie odbywa się jedna lub dwie
projekcje. Kino działa w ramach DKF-u, bilety kosztują 10 zł, a repertuar jest
bardzo aktualny, zmieniany co tydzień lub dwa (bilety kupujcie online – przed samym
seansem są rzadko dostępne, gdyż sala mieści jedynie 60 osób). Klimat jest
przerewelacyjny, wybierzcie się koniecznie. Ja, w najbliższym czasie, zamierzam
obejrzeć tam „Milczenie”.
Muzeum
Emigracji, ul. Polska 1
Gdynia
All images via Google Images
All images via Google Images
No comments:
Post a Comment