Skoro
za chwilę już weekend (no, znowu!), ten tydzień był taaaaki ciężki, a do sesji
jeszcze kupa czasu i kto normalny już by się uczył, to mam dla Was coś, co
sprawdziło się idealnie kiedy miałam chwilę wolnego czasu i silne
postanowienie, żeby tylko nie spędzać go w żadem aktywny sposób. Krótko mówiąc:
Złowroga Ostryga znowu w natarciu! I tym razem bardzo, bardzo poleca!
Since the weekend is just
about to start (yes, again!), this week has been soooo rough and I still have
plenty of time to commence studying for my exams, I’ve got something for you. Something
that was my salvation when I happened to have some spare time and a strong
resolution to spend it not actively. This time, it’s something I seriously recommend.
1. Garance Dore, „Love x
Style x Life”
Ktoś
ostatnio uświadomił mi, lub też dość pośrednio pomógł zrozumieć, jak wielki
błąd popełniłam pisząc posta o „Bądź Paryżanką, gdziekolwiek jesteś”, a
pomijając „Love x Style x Life”. Pisałam już (tutaj), że to właśnie dzięki tej
książce postanowiłam dać szansę kolejnym w podobnym stylu, głównie po to, aby
finalnie przekonać się, że Garance pozostaje niedościgniona.
Zdaję
sobie sprawę, że pewnie grono z Was ma świadomość jak bardzo spóźniam się z tym
postem, biorąc pod uwagę, że minął już przynajmniej rok odkąd książka się
ukazała, ale tym razem postanawiam uznać, że lepiej późno, niż wcale, głównie
dlatego, że miałam czas, żeby przekonać się jak bardzo publikacja, do której
podchodziłam przynajmniej sceptycznie, wpływa na moje podejście do mniej lub
bardziej istotnych spraw i jak często do niej wracam. Wierzcie mi, że potrafię
wozić ją ze sobą między domem, mieszkaniem i wszystkimi innymi miejscami po
drodze tylko po to, żeby po raz kolejny wrócić do danego fragmentu albo zdjęć,
tak prostych w przekazie, że aż dobitnych (tak, całe to ‘less is more’ też
łatwiej zrozumieć po przeczytaniu).
Dokładnie
tę samą historię przeżyłam z blogiem Garance – odwiedzałam go od czasu do czasu,
bo powinnam, bo przecież wszyscy go kochają albo po prostu, bo tak, żeby jakiś
czas później rozpisywać się na fejsie o tym, jak okazał się być niewyczerpaną
inspiracją, epatować niewymuszoną swobodą i prostotą i mieszać ze sobą tyle
treści różnego rodzaju, że znudzenie się jest praktycznie niewykonalne. Z
książką było mniej więcej tak: ‘przecież większość to obrazki, ergo, co tam
można zawrzeć?’. No, wiem, dość to ograniczone z mojej strony. A potem znowu to
samo - jakiś czas później wędruję z nią po całym województwie, żeby nie odcinać
się mojego osobistego ‘uspokajacza’. Bo tak też działa – oprócz pisania o tym
co powinno być w każdej szafie, jak zachowuje się Francuzka, której kopertówkę
Hermes oblano drinkiem i jak dobrze wyjść na zdjęciu, Garance pisze o miłości,
przyjaźni, rodzinie, pewności siebie i jej braku, podejściu do samej siebie i
znajdywaniu tego co dla nas dobre, związkach (też kilku swoich) i karierach.
Porównuje życie paryżan i nowojorczyków,
dodaje rady od siebie i kilki innych kobiet, które świadomie pokierowały
karierami i opisuje swoją historię – jak rozwinęła blog, co ją skłoniło do jego
założenia i ile zdarzyło się po drodze (to zdecydowanie najciekawsza część,
pozostałe są jedynie zachwycające).
Zawiera w tekstach przemyślenia, które na czytelnika mogą działać wręcz
terapeutycznie – momentami, czytając, myśli same się klarowały. Kto jeszcze nie
czytał, szybko nadrabia!
Recently, someone’s made
me realize how extremely wrong I was to post something about “How to be
Parisian…” and skip “Love x Style x Life”. I’ve written before it was the book
that made me think the other publications of this kind also might be valuable
(it turned out I read them mainly to get convinced later that Garance remains
unsurpassable. Yeah, I know how much time has passed since the premiere (first thought:
silly me, should’ve posted it long time ago) but it helped me to realize how
much a book that I treated skeptically at the beginning influences my life now,
both in less and more important questions, and how often I get back to it. Believe me when I say I always carry it with
me; when I go home, back to the apartment and to all the places in between just
to read a line or two again or see the pictures that are so simple and
sometimes even distinct that there’s no need for anything more (yeah, that also
made me get that whole ‘less is more’ philosophy).
I’ve had the same thing
with her blog; first, I read it sometimes because everyone did, because I thought
I should or just because, to later write the poems about on my Facebook page,
find it a source of a unlimited inspiration and fall in love with its unforced
simplicity and mix of so many different topics that getting bored seemed at
least impossible. When I saw the book I was like: ‘there are only pictures
inside, ergo, I’m far from being sure if I’m gonna like it’. Yeah, now I know
how limited of me that was. Now I carry it all around the region, not to
separate myself from my personal ‘calmer’ (cause that’s also how that book
affects me). Besides all the lists of what should we have in our closets, descriptions
of behavior of a French woman whose Hermes clutch was ruined and how to look
flawless in a photography, Garance also writes about love, friendship, family,
self-confidence or its lack, finding yourself, relationships (including hers)
and careers. She compare the lives of
Parisians and New Yorkers, adds some tips from her and other women who
consciously directed their lives and tells her story – how she developed her
blog, what made her decide to start it and what happened in the meantime (this
is my favorite part, the other ones are only amazing). In her writings, she
includes the thoughts that work therapeutically on the reader (sometimes, I had
my thought stand in line and get clear immediately while indulging myself with
that book). Who hasn’t read it yet, catch up quickly!
2.
Deadpool
O,
jakie to było dobre. Serio. Dla kogoś z tak chorym poczuciem humoru jak moje,
to film marzenie. Po wszystkich produkcjach o superbohaterach na wstępie
spodziewam się albo sztywnego osiłka – herosa albo wersji sarkastycznej i z
problemami. Ten zaczyna od podkreślenia, że z bohaterem nie ma wiele wspólnego,
za to super jest na pewno. Tak niedoskonały, niepoprawny i bezczelny, że nie
sposób nie kochać go od pierwszych minut filmu. Po scenie z rysowaniem
kredkami, kiedy siedzi na krawędzi wiaduktu (spokojnie, nie mówię już nic
więcej) przepadłam zupełnie, zakochałam się i chcę więcej.
Podobno
poziom ‘zajarania’ Deadpool’em zanim wszedł do kin sięgał zenitu, z tym, że
mnie zupełnie to ominęło (no, nie miałam pojęcia kto to/co to). W związku z tym
nie miałam okazji, żeby wyrobić sobie w głowie obraz, z którym mogłabym później
skonfrontować to, co zobaczę. I super, bo nastawiając się zupełnie na nic, z
każdą minutą oglądania mój humor był coraz lepszy (nie był najgorszy, kiedy
zaczynałam, więc wierzcie mi, że pod koniec, było już naprawdę nieźle). Ryan
Reynolds w wersji ‘trochę psychol, trochę bohater’ jest zdecydowanie wart
półtorej godziny. Polecam, Marta Lipke.
Oh my gosh, how good that
was! Seriously. For someone with a sense of humor as twisted and, let’s use an
euphemism, unusual as mine, this movie was a dream! After all these superheroes
productions, I start with an expectation of a muscleman – demigod or a
sarcastic version of a hero with problems. This one begins with an emphasis
that he’s surely not a hero. You’ll quickly realize he is super. So incorrect,
imperfect and as cheeky as you can imagine, that it’s simply impossible not to
love him. After the scene when he draws something while sitting on a verge of
an overpass (chill out, I’m not saying anything more), I was knocked down, fell
in love completely and want more.
I heard that before ‘Deadpool’
was in theaters, the level of common excitation was reaching its maximum. The problem
is, it never reached me. Honestly, I had no idea who / what Deadpool was. Eventually,
I had no concrete image of what I expect from the film which turned out to be
my blessing. With no high hopes (or any hopes), I could simply enjoy every
minute of the projection and love it more and more with every scene. My humor
was really satisfying when I started watching, so you can imagine what it was
like in the end. Ryan Reynolds in a ‘a bit of a psycho, a bit of a hero’
version is definitely worth an hour and a half. I strongly recommend, Marta
Lipke.
3. The Dressmaker
Droga
Kate, kocham Cię.
Dawno
nie widziałam filmu, podczas którego zaniemówiłam, bo zupełnie mnie zaskoczył, a takiego,
gdzie dodatkowo śmiałam się do rozpuku i płakałam, nie widziałam chyba nigdy. A
z tym właśnie tak było z tym. Pierwszy raz usłyszałam o ‘Projektantce’
jesienią, kiedy YouTube był tak uprzejmy i postanowił wyświetlić mi zwiastun.
Pierwsze, co pomyślałam to, że połączenie australijskiej pustyni i Kate
wyglądającej jak żywcem wyciętej z Paryża lat 50. jest ekstremalnie dziwne. I
że muszę to zobaczyć. Postanowiłam czekać, aż wejdzie na ekrany, a chwilę
później zupełnie o tym zapomniałam. Parę miesięcy później usłyszałam jak moi
znajomi dyskutowali o nim, dosłownie podskakując na fotelach. Zaczęłam
krzyczeć, żeby więcej nie mówili (dzięki nim dowiedziałam się, co stało się w nowych Gwiezdnych Wojnach, zanim
zdążyłam pomyśleć o ich obejrzeniu, więc wolałam uważać), a następnego dnia
włączyłam „Projektantkę”.
Jest
wielowątkowy, a jednocześnie bardzo spójny, osadzony w pewnej konwencji, ale
zbudowany na kontrastach (wystarczy spojrzeć na zestawienie scenografii i
kostiumów). No, właśnie. Kostiumy. Margot Wilson odpowiedzialna za kreacje Kate
dopiero przy tym filmie wykorzystała belę włoskiego, czerwonego jedwabiu, który
kupiła przed 20 laty. Jedyne co mogę powiedzieć, to że efekt jest wyjątkowy,
resztę po prostu widać.
Kate
jest tu boska (no, wiem, zachwycam się jak psychofanka), Liam Hemsworth to
przyjemne, bezpretensjonalne uzupełnienie, a sama fabuła jest przynajmniej
niebanalna. A, no i nie wiem czy już wspomniałam: TE KOSTIUMY!!!!!
Dear Kate, I love you.
For a while, I haven’t
seen a movie that surprised me so much I was speechless, and a movie that
additionally made me laugh so hard and also cry… I think I’ve never seen
anything like this. And ‘The Dressmaker’ was that exactly. I first heard of it
in the fall, when YouTube was so nice and automatically showed me the trailer
of it and then thought how strange the compilation of an Australian desert and
Kate Winslet looking like cut from Paris in the 50s’ was. Also I thought I had
to see that. And later forgot. A couple of months later, I heard my friends
chatter about it and literally jumping on their chairs in the same time. I
started to yell they shall not say anything more (they told me what happened in
the newest Star Wars before I even thought of watching them, so I chose to be
provident this time) and watched ‘The Dressmaker’ the next day.
It’s multithreaded and
consistent in the same time. Based in a certain convention but built out of
contrasts (mind the combination of scenography and the costumes). Oh, yeah… The
costumes. Margot Wilson who was responsible for the Kate’s closet finally used a
roll of Italian red silk she bought almost 20 years ago to create a dress for
this movie (it didn’t seem right for any film before). All I can say is that it
turns out special. The rest you should see yourself.
Kate is simply divine
(yeah, I know I start to sound like a psychofan), Liam Hemsworth is a pleasant,
unpretentious supplement and the plot is at least remarkable. Oh, yeah, and I’m
not sure if I already mentioned THOSE COSTUMES!!!
Images via
clothesonfilm.com and Google Image
No comments:
Post a Comment