Coś jest na rzeczy z tą
Skandynawią. Od mojej ostatniej wizyty w Szwecji minęło około 5 lat i
niekoniecznie pozytywne wrażenia wszechobecnej depresji zdążyły się już trochę
zatrzeć. Do dziś nie mam pojęcia z czego wynikały. Może to ta marcowa aura,
może nienajlepiej dobrana grupa, może jeszcze kilka innych „może”… W każdym
razie z wyjazdu zapamiętałam, że Sztokholm to jedno z absolutnie
najpiękniejszych miast, jakie kiedykolwiek widziałam, że szwedzkie klimaty
trochę mnie przerażały, i że za baterie do wyładowanej cyfrówki zapłaciłam w
kiosku 90 złotych (nie, nie pasowały do mojego aparatu, za to do dziś leżą w szafce
i przypominają mi, że może warto sprawdzić kurs walut przed wyjazdem).
W Finlandii to była inna
rozmowa. Tam jechałam z ludźmi, których traktowałam , i z którymi czułam się
jak z rodziną (fakt, że dwoje z nich rzeczywiście było moją rodziną mógł mieć z
tym jakiś związek). Mało tego, wszyscy, których spotkaliśmy na swojej drodze
robili co mogli, żebyśmy czuli się jak w domu. Wyjazd bajka, od początku do
końca (mimo szoku doznanego po informacji, że kolacja rzeczywiście była z
renifera i nurkowaniu w przerębli – tak, kiedy instruktor tłumaczy „zamoczcie
się cali, ale bez głowy”, to ja jestem tą, która zrozumie to dokładnie na
odwrót).
Norwegia jeszcze przede mną,
ale odkąd fiordy są na trzecim miejscu na mojej liście miejsc do odwiedzenia,
myślę, że w trochę mniej, niż bardziej oddalonej przyszłości akurat ten plan
się urzeczywistni.