Strony

Friday, May 06, 2016

Złowroga Ostryga poleca - coś na weekend



Skoro za chwilę już weekend (no, znowu!), ten tydzień był taaaaki ciężki, a do sesji jeszcze kupa czasu i kto normalny już by się uczył, to mam dla Was coś, co sprawdziło się idealnie kiedy miałam chwilę wolnego czasu i silne postanowienie, żeby tylko nie spędzać go w żadem aktywny sposób. Krótko mówiąc: Złowroga Ostryga znowu w natarciu! I tym razem bardzo, bardzo poleca!

Since the weekend is just about to start (yes, again!), this week has been soooo rough and I still have plenty of time to commence studying for my exams, I’ve got something for you. Something that was my salvation when I happened to have some spare time and a strong resolution to spend it not actively. This time, it’s something I seriously recommend.





1.       Garance Dore, „Love x Style x Life”

Ktoś ostatnio uświadomił mi, lub też dość pośrednio pomógł zrozumieć, jak wielki błąd popełniłam pisząc posta o „Bądź Paryżanką, gdziekolwiek jesteś”, a pomijając „Love x Style x Life”. Pisałam już (tutaj), że to właśnie dzięki tej książce postanowiłam dać szansę kolejnym w podobnym stylu, głównie po to, aby finalnie przekonać się, że Garance pozostaje niedościgniona.
Zdaję sobie sprawę, że pewnie grono z Was ma świadomość jak bardzo spóźniam się z tym postem, biorąc pod uwagę, że minął już przynajmniej rok odkąd książka się ukazała, ale tym razem postanawiam uznać, że lepiej późno, niż wcale, głównie dlatego, że miałam czas, żeby przekonać się jak bardzo publikacja, do której podchodziłam przynajmniej sceptycznie, wpływa na moje podejście do mniej lub bardziej istotnych spraw i jak często do niej wracam. Wierzcie mi, że potrafię wozić ją ze sobą między domem, mieszkaniem i wszystkimi innymi miejscami po drodze tylko po to, żeby po raz kolejny wrócić do danego fragmentu albo zdjęć, tak prostych w przekazie, że aż dobitnych (tak, całe to ‘less is more’ też łatwiej zrozumieć po przeczytaniu).
Dokładnie tę samą historię przeżyłam z blogiem Garance – odwiedzałam go od czasu do czasu, bo powinnam, bo przecież wszyscy go kochają albo po prostu, bo tak, żeby jakiś czas później rozpisywać się na fejsie o tym, jak okazał się być niewyczerpaną inspiracją, epatować niewymuszoną swobodą i prostotą i mieszać ze sobą tyle treści różnego rodzaju, że znudzenie się jest praktycznie niewykonalne. Z książką było mniej więcej tak: ‘przecież większość to obrazki, ergo, co tam można zawrzeć?’. No, wiem, dość to ograniczone z mojej strony. A potem znowu to samo - jakiś czas później wędruję z nią po całym województwie, żeby nie odcinać się mojego osobistego ‘uspokajacza’. Bo tak też działa – oprócz pisania o tym co powinno być w każdej szafie, jak zachowuje się Francuzka, której kopertówkę Hermes oblano drinkiem i jak dobrze wyjść na zdjęciu, Garance pisze o miłości, przyjaźni, rodzinie, pewności siebie i jej braku, podejściu do samej siebie i znajdywaniu tego co dla nas dobre, związkach (też kilku swoich) i karierach. Porównuje życie paryżan i nowojorczyków,  dodaje rady od siebie i kilki innych kobiet, które świadomie pokierowały karierami i opisuje swoją historię – jak rozwinęła blog, co ją skłoniło do jego założenia i ile zdarzyło się po drodze (to zdecydowanie najciekawsza część, pozostałe są jedynie zachwycające).  Zawiera w tekstach przemyślenia, które na czytelnika mogą działać wręcz terapeutycznie – momentami, czytając, myśli same się klarowały. Kto jeszcze nie czytał, szybko nadrabia!

Recently, someone’s made me realize how extremely wrong I was to post something about “How to be Parisian…” and skip “Love x Style x Life”. I’ve written before it was the book that made me think the other publications of this kind also might be valuable (it turned out I read them mainly to get convinced later that Garance remains unsurpassable. Yeah, I know how much time has passed since the premiere (first thought: silly me, should’ve posted it long time ago) but it helped me to realize how much a book that I treated skeptically at the beginning influences my life now, both in less and more important questions, and how often I get back to it.  Believe me when I say I always carry it with me; when I go home, back to the apartment and to all the places in between just to read a line or two again or see the pictures that are so simple and sometimes even distinct that there’s no need for anything more (yeah, that also made me get that whole ‘less is more’ philosophy).
I’ve had the same thing with her blog; first, I read it sometimes because everyone did, because I thought I should or just because, to later write the poems about on my Facebook page, find it a source of a unlimited inspiration and fall in love with its unforced simplicity and mix of so many different topics that getting bored seemed at least impossible. When I saw the book I was like: ‘there are only pictures inside, ergo, I’m far from being sure if I’m gonna like it’. Yeah, now I know how limited of me that was. Now I carry it all around the region, not to separate myself from my personal ‘calmer’ (cause that’s also how that book affects me). Besides all the lists of what should we have in our closets, descriptions of behavior of a French woman whose Hermes clutch was ruined and how to look flawless in a photography, Garance also writes about love, friendship, family, self-confidence or its lack, finding yourself, relationships (including hers) and careers. She compare the lives of  Parisians and New Yorkers, adds some tips from her and other women who consciously directed their lives and tells her story – how she developed her blog, what made her decide to start it and what happened in the meantime (this is my favorite part, the other ones are only amazing). In her writings, she includes the thoughts that work therapeutically on the reader (sometimes, I had my thought stand in line and get clear immediately while indulging myself with that book). Who hasn’t read it yet, catch up quickly!




2.      Deadpool

O, jakie to było dobre. Serio. Dla kogoś z tak chorym poczuciem humoru jak moje, to film marzenie. Po wszystkich produkcjach o superbohaterach na wstępie spodziewam się albo sztywnego osiłka – herosa albo wersji sarkastycznej i z problemami. Ten zaczyna od podkreślenia, że z bohaterem nie ma wiele wspólnego, za to super jest na pewno. Tak niedoskonały, niepoprawny i bezczelny, że nie sposób nie kochać go od pierwszych minut filmu. Po scenie z rysowaniem kredkami, kiedy siedzi na krawędzi wiaduktu (spokojnie, nie mówię już nic więcej) przepadłam zupełnie, zakochałam się i chcę więcej.
Podobno poziom ‘zajarania’ Deadpool’em zanim wszedł do kin sięgał zenitu, z tym, że mnie zupełnie to ominęło (no, nie miałam pojęcia kto to/co to). W związku z tym nie miałam okazji, żeby wyrobić sobie w głowie obraz, z którym mogłabym później skonfrontować to, co zobaczę. I super, bo nastawiając się zupełnie na nic, z każdą minutą oglądania mój humor był coraz lepszy (nie był najgorszy, kiedy zaczynałam, więc wierzcie mi, że pod koniec, było już naprawdę nieźle). Ryan Reynolds w wersji ‘trochę psychol, trochę bohater’ jest zdecydowanie wart półtorej godziny. Polecam, Marta Lipke.

Oh my gosh, how good that was! Seriously. For someone with a sense of humor as twisted and, let’s use an euphemism, unusual as mine, this movie was a dream! After all these superheroes productions, I start with an expectation of a muscleman – demigod or a sarcastic version of a hero with problems. This one begins with an emphasis that he’s surely not a hero. You’ll quickly realize he is super. So incorrect, imperfect and as cheeky as you can imagine, that it’s simply impossible not to love him. After the scene when he draws something while sitting on a verge of an overpass (chill out, I’m not saying anything more), I was knocked down, fell in love completely and want more.
I heard that before ‘Deadpool’ was in theaters, the level of common excitation was reaching its maximum. The problem is, it never reached me. Honestly, I had no idea who / what Deadpool was. Eventually, I had no concrete image of what I expect from the film which turned out to be my blessing. With no high hopes (or any hopes), I could simply enjoy every minute of the projection and love it more and more with every scene. My humor was really satisfying when I started watching, so you can imagine what it was like in the end. Ryan Reynolds in a ‘a bit of a psycho, a bit of a hero’ version is definitely worth an hour and a half. I strongly recommend, Marta Lipke.


3.      The Dressmaker

Droga Kate, kocham Cię.
Dawno nie widziałam filmu, podczas którego zaniemówiłam, bo zupełnie mnie zaskoczył, a takiego, gdzie dodatkowo śmiałam się do rozpuku i płakałam, nie widziałam chyba nigdy. A z tym właśnie tak było z tym. Pierwszy raz usłyszałam o ‘Projektantce’ jesienią, kiedy YouTube był tak uprzejmy i postanowił wyświetlić mi zwiastun. Pierwsze, co pomyślałam to, że połączenie australijskiej pustyni i Kate wyglądającej jak żywcem wyciętej z Paryża lat 50. jest ekstremalnie dziwne. I że muszę to zobaczyć. Postanowiłam czekać, aż wejdzie na ekrany, a chwilę później zupełnie o tym zapomniałam. Parę miesięcy później usłyszałam jak moi znajomi dyskutowali o nim, dosłownie podskakując na fotelach. Zaczęłam krzyczeć, żeby więcej nie mówili (dzięki nim dowiedziałam się, co stało  się w nowych Gwiezdnych Wojnach, zanim zdążyłam pomyśleć o ich obejrzeniu, więc wolałam uważać), a następnego dnia włączyłam „Projektantkę”.
Jest wielowątkowy, a jednocześnie bardzo spójny, osadzony w pewnej konwencji, ale zbudowany na kontrastach (wystarczy spojrzeć na zestawienie scenografii i kostiumów). No, właśnie. Kostiumy. Margot Wilson odpowiedzialna za kreacje Kate dopiero przy tym filmie wykorzystała belę włoskiego, czerwonego jedwabiu, który kupiła przed 20 laty. Jedyne co mogę powiedzieć, to że efekt jest wyjątkowy, resztę po prostu widać.
Kate jest tu boska (no, wiem, zachwycam się jak psychofanka), Liam Hemsworth to przyjemne, bezpretensjonalne uzupełnienie, a sama fabuła jest przynajmniej niebanalna. A, no i nie wiem czy już wspomniałam: TE KOSTIUMY!!!!!

Dear Kate, I love you.
For a while, I haven’t seen a movie that surprised me so much I was speechless, and a movie that additionally made me laugh so hard and also cry… I think I’ve never seen anything like this. And ‘The Dressmaker’ was that exactly. I first heard of it in the fall, when YouTube was so nice and automatically showed me the trailer of it and then thought how strange the compilation of an Australian desert and Kate Winslet looking like cut from Paris in the 50s’ was. Also I thought I had to see that. And later forgot. A couple of months later, I heard my friends chatter about it and literally jumping on their chairs in the same time. I started to yell they shall not say anything more (they told me what happened in the newest Star Wars before I even thought of watching them, so I chose to be provident this time) and watched ‘The Dressmaker’ the next day.
It’s multithreaded and consistent in the same time. Based in a certain convention but built out of contrasts (mind the combination of scenography and the costumes). Oh, yeah… The costumes. Margot Wilson who was responsible for the Kate’s closet finally used a roll of Italian red silk she bought almost 20 years ago to create a dress for this movie (it didn’t seem right for any film before). All I can say is that it turns out special. The rest you should see yourself.

Kate is simply divine (yeah, I know I start to sound like a psychofan), Liam Hemsworth is a pleasant, unpretentious supplement and the plot is at least remarkable. Oh, yeah, and I’m not sure if I already mentioned THOSE COSTUMES!!! 


Images via clothesonfilm.com and Google Image 

No comments:

Post a Comment