To
był piękny przypadek. Stojąc na stacji w Redhill, czekaliśmy na pociąg do
Victoria Station, ale wcześniej przyjechał taki do London Bridge. To
wsiedliśmy. Na miejscu mieliśmy iść na most, ale zupełnym przypadkiem
trafiliśmy na targ. To postanowiliśmy się rozejrzeć. Jak się później okazało,
byliśmy już na Borough Market.
Pisałam Wam już (tutaj), że ostatni wyjazd do Londynu był nawet rozplanowany. Pisałam też, że nasze elastyczne podejście raczej biło na głowę to moje nowe, uporządkowane wcielenie, dzięki czemu trafiliśmy w kilka miejsc, których pierwotna wersja planu nie uwzględniała. A Borough Market był najprzyjemniejszym przypadkowym punktem tego wyjazdu.
That was a beautiful coincidence. Standing on a railway
station in Redhill, we awaited the train heading to Victoria Station but the
one to London Bridge came earlier. So we got on. After we arrived, the plan was
to walk toward the bridge. Somehow, we found ourselves in the middle of the
market. So we looked around. As it turned out later, we already was at the
Borough Market.
I already told you (here) the latest trip to London was pretty planned. I also told you that my new organized attitude got beaten up by the elastic mode I introduced. And that was how we visited some places the first version of the plan did not include. I have to say Borough Market was definitely the most pleasant coincidental part of those days.
Ja
znałam go z Instagrama (gdzie hashtag #BoroughMarket kryje 187 tysięcy zdjęć, z
czego spora część przypomina rozkładówki magazynów), artykułów czy blogów
kulinarnych i podróżniczych, gdzie co drugi autor używa sformułowania „bogactwo
kolorów, smaków i zapachów”, a reszta zachwyca się ilością i różnorodnością
jedzenia (a jeszcze bardziej faktem, że podobno czasem można tam spotkać
Gordona Ramseya). I nie ma się co dziwić. W momencie kiedy znaleźliśmy się
między kilkusetletnimi murami, dosłownie paręnaście metrów od Southwark
Cathedral, zanim zdążyłam wpaść na to, gdzie tak naprawdę jesteśmy, to właśnie
była pierwsza rzecz, jaka przykuła uwagę – 50 rodzajów ciemnej czekolady na
jednym stoisku, obok wszelkie możliwe francuskie tarty, za nimi etiopskie
stoisko z tamtejszym tradycyjnym jedzeniem i kolejką zawijającą się
kilkukrotnie, dalej pancaksy, burgery z kangura, 10 rodzajów chałwy, pieczywo w
każdym kształcie i rozmiarze, potrawy z Nowej Zelandii, Jordanii, Maroko… A to
był dopiero przedsionek. Po wejściu na halę targową, mijając miejsce, które
twórcy Harry’ego Pottera zaadaptowali na wejście do Dziurawego Kotła, ciężko
już było wyobrazić sobie jedzenie, którego nie można było tam znaleźć. Wszelkie
warzywa i owoce, grzyby, jakich nigdy wcześniej nie widziałam, owoce morza,
wina, pączki z nadzieniem na wierzchu, trufle, sangria na wynos, dziczyzna,
pieczenie, desery…
I knew that place from Instagram where the hashtag
#BoroughMarket hides 187 thousands of pictures (and a huge part of them looks
like the covers of lifestyle magazines), from articles or cooking and
travelling blogs, where half of the authors use the formula ‘richness of
colors, tastes and smells’ and the rest of them eulogize over the quantity and
diversity of food (and even more over the fact it’s sometimes possible to bump
into Gordon Ramsey there). And there’s nothing to wonder about. The moment we
found ourselves in between the centuries-old walls, literally a few meters from
the Southwark Cathedral, before it hit me where we actually were, that was the
first thing we perceived; 50 kinds of dark chocolate at one stand, every possible kind of French pastry next to it,
Ethiopian traditional food behind it with a queue which turned a few times,
some pancakes and kangaroo burgers a few meters further, 10 kinds of halvah,
breads of every size and shape, traditional food from New Zealand, Jordan and
Morocco… And it turned out to be the porch only. After we entered the actual
market hall, right next to the place which the producers of Harry Potter movies
adapted to be a Leaky Cauldron entrance, it was hard to imagine the kind of
food that wasn’t available there. Every kind of veggies and fruit, mushroom
I’ve never seen before, frutti di mare, wines, doughnuts with its fillings
outside, truffles, sangria to go, game, roasts, desserts…
Wszystko
gotowe, żeby przyjść i zjeść trzydaniowy obiad albo kupić wszystko, co
potrzebne do jego przygotowania. Większość przewodników, jakie później czytałam
wskazywało BM jako idealne miejsce na śniadanie. No, trudno się nie zgodzić.
Nawet stoiska ustawione są tak, że po kupieniu bagietek wystarczy się obrócić i
zacząć wybierać sery i wędliny.
My
byliśmy tam w porze lunchu, więc pierwszym wyborem był etiopski kurczak z
warzywami i żytnim plackiem chlebowym (wspomniana kolejka i mnóstwo ludzi z
biurowców kierujących się właśnie tam mówiła swoje), a zaraz po nim poszliśmy
(no dobra, ja prawie pobiegłam) po francuskie desery. Tarty, macaronsy, eklery
– tyle daliśmy radę spróbować. Bezy, więcej tart, więcej macaronsów,
croissanty, fondant, babeczki i więcej eklerów – tyle chciały spróbować moje
oczy, szczególnie, kiedy wiedziałam już jakie to dobre. I to jest kolejny atut
tego miejsca. Nie chodzi tylko o ilość czy rodzaje serwowanego tam jedzenia,
ale o to, że jest po prostu pyszne.
Everything set for the visitors to come and consume a
three-dishes meal or buy all they need to prepare one. Most of the travelers
guides I have read later indicated BM as a perfect spot for the breakfast. Hard
to disagree. Even the stands are situated in such way that turning around is
the only action you need to take to start choosing cheeses and hams after you
bought the baguettes.
We arrived there around lunch time, so we headed to
the Ethiopian stand to get some chicken with fried vegetables and rye pancake
(the line I mentioned above and tens of people going there for their lunch break
were strong suggestions for us) and after that we walked (all right, I almost
ran) to the French pastry stand. Tarts, macarons, éclairs – these are what we
managed to try. Meringues, more tarts, more macarons, croissants, fondants,
muffins and more éclairs – these are what my eyes really, really desired to
try, especially, when I finally knew how tasty it all was. And this is another
value of that place; it’s not only about the quantity or the presentation – the
food there is simply delicious.
Borough
Market dla turysty jest rajem, tak samo jak dla wygłodzonego przechodnia czy
kogokolwiek z kontem na Instagramie (tak, to instagramowe niebo, a
przyniesienie ze sobą aparatu wiąże się z ryzykiem spędzenia tam znacznie
więcej czasu, niż się zakładało), ale oprócz sprzedaży detalicznej funkcjonuje
tam też hurtowa. Kilka dni w tygodniu, od 2 w nocy na BM zaopatrują się
restauratorzy i sklepikarze. I mniej więcej w tej formie funkcjonowało to już
ponad tysiąc lat temu, kiedy sprzedawano tam zboże czy ryby (w 2014r.
świętowano tysięczne urodziny targu, choć 1014r. to data umowna, bo jego
oficjalne otwarcie nigdy nie miało miejsca). Producenci zwozili swoje wyroby z
całej Anglii, żeby handlować z londyńczykami, a z czasem ich grono powiększyło
się też o tych zza granicy.
Dziś
jest podobnie – sprzedawcy to najczęściej też producenci, na stoiskach można
znaleźć produkty z całej Europy, a na miejscu spotkać prawdziwych entuzjastów
jedzenia. Mieszanka kultur i tradycji przekłada się na to, co możemy tam
znaleźć na talerzach, a o jedzeniu można równie wiele usłyszeć, jak go
spróbować. To miejsce nie ma nic wspólnego z muzealnym klimatem – tam wszystko
pulsuje, a smaki i zapachy wręcz dopadają z każdej strony. Borough Market
wydaje się być stworzony, żeby robić wrażenie. I robi. A ja zobaczyłam to wszystko
przez przypadek.
Borough Market is a heaven on Earth for a tourist, so
is for the famished passerby or anyone with an Instagram account (yes, that is
a Instagram Eden and bringing your camera with you might be connected with
spending there much more time than you originally planned) but it’s also a
wholesale market. A few days of the week, the bunch of restaurateurs and
salesmen start the search for the perfect ingredients around 2 am. And this is
a little bit what it looked like a thousand years ago when BM was a place to
sell grains or fish (in 2014, there was a celebration for the market’s 1000th
birthday, however, 1014 is just an agreed date of its origination, since there
was no official opening). The producers delivered their goods from all over
England to deal with Londoners and some time later also the foreign
manufacturers joined them.
Nowadays, it looks much like
the old times; the salesmen are usually the producers,
you can find the articles from entire Europe at the stands and meet true
foodies there. The mélange of cultures and traditions reflects in what you can
see on your plate. While being there, you can discuss food as much as taste it.
That spot has nothing in common with the museum atmosphere; that whole place
pulsates and the tastes and smells wait to catch you at every corner. Borough Market
seems to be designed to impress. And it does. And I saw it all thanks to a
coincidence.
Info & Links:
Adress:
8 Southwark St, London SE1 1TL, Wielka Brytania
No comments:
Post a Comment